
Pijemy piwo i gadamy o filmach, o muzyce i w ogóle życiu. Nie mają chyba jeszcze 30 lat. Czar spotkania pryska, pęka jak bańka mydlana po jednym moim pytaniu: „Dlaczego nie służą w armii i nie bronią ojczyzny?”.
Nie jestem sędzią, demiurgiem, który ma zdecydować o ich losie. Sami podjęli swoją decyzję. Nie wiem, czy wyjechali albo uciekli?
Nie mam pojęcia, co za sobą zostawili i kogo?
Siedzą naprzeciwko mnie żywi i szczęśliwi. Mącę ich spokój swoim pytaniem. Burze pogodę ducha, zbudowaną z pietyzmem i precyzją człowieka, któremu udało się wydostać z piekła do spokojnego i bezpiecznego kraju.
W prostej filozofii życia, tłumaczą swoje postępowanie. Nie mi, nikomu dookoła, kto jeszcze próbuje wsłuchać się w ich opowieść. Tłumaczą to przede wszystkim sobie i na koniec zadają pytanie, co ja zrobiłbym na ich miejscu?
W pierwszym odruchu romantycznego uniesienia, wychowany na historii powstania listopadowego, styczniowego, powstania w Gettcie, a później tego koszmarnego z sierpnia 1944 roku oraz „Dziadów”, „Krzyżaków”, „Potopu” dzieci lwowskich, harcerzy z Katowic, żołnierzy spod Monte Cassino, Wizny i walki podziemia z komunistyczną bezpieką, nawet przez moment nie wahałem się z odpowiedzią.
Tak! Taki jest obowiązek. Po chwili refleksji, wracając do domu, zadałem sobie pytanie, co jednak bym wybrał?
Los emigranta, który jeszcze może coś zrobić w przyszłości dla kraju czy bohatera przykrytego ziemią, na którym potomni złożą kwiaty i dośpiewają hymn?
Co zrobiłbym dokonując wyboru, tak naprawdę, pomiędzy życiem, a śmiercią?
„W miarę upływu lat człowiekowi z coraz większym trudem przychodzi wiara w bohaterów, ale w pewnym sensie jest ona konieczna”, Ernest Hemingway.
Autor/ zdjęcie; Jakub Urbański
____________________________