
Oczywiście wiemy dlaczego wojna nas przeraża. Ale co powoduje, że wydaje się nam ona fascynująca? Na czym polega wojenna atrakcja? Dlaczego tak chętnie piszą o wojnie „ludzie pióra” i z takim entuzjazmem biorą się za ten temat filmowcy? Co powoduje, że my sami z patrzymy na nią z takim zainteresowaniem, zadziwieniem i uwagą, ale i ekscytując się nią, często poddając przy tym nasze myśli i nerwy wielkiej próbie wytrzymałości?
Co nas tak w wojnie pociąga?
Otóż wiele.
Jej dramatyzm. Wojna postrzegana jako najwyższe i najgłębsze doświadczenie człowieka. Mobilizująca wolę i zmysły, wyostrzająca ludzkie uniwersalia… Na wojnie żyje się szybciej (i krócej), przeżywa intensywniej, zapomina o cenie (i wartości) życia. To nie tylko okrucieństwo pcha ludzi do walki, ale również dreszcz podniecenia. To nie tylko chęć potępienia i smutna zaduma nad fatalizmem wojen przyciąga nas widzów przed ekran, ale także siedzący w każdym z nas okrutny podglądacz walki gladiatorów. Największe historie opowiadane przez człowieka, największe tragedie i poematy nie mogą się obejść bez wojen – bez tego bogactwa i dramatyzmu ludzkich losów, zakręconych wojenna zawieruchą. „Iliada”, „Pieśń o Rolandzie”, „Wojna i pokój”, sienkiewiczowska trylogia, „Władca pierścieni”, „Gwiezdne wojny”…
Jej fatalizm. Niestety, wszystko wskazuje na to, że dopóki na ziemi będzie istniała ludzka cywilizacja, dopóty będą wojny. Reszta jest chyba utopią i pobożnym życzeniem. „Wojna, tak samo jak miłość, zawsze znajdzie swoja drogę” (by wybuchnąć) – uważał Brecht, a Camus konstatował: „Często się zastanawialiśmy gdzie mieszka wojna i co czyni ja tak podłą i ohydną. Teraz już wiemy gdzie mieszka wojna – w nas samych.” A więc wojna jako nieodłączna część ludzkiej egzystencji. Czy to nie wystarcza aby się nią zająć?
Jej fotogeniczność. Tak jest! Każdy z nas, wiecznych chłopców wie, jak wspaniale na ekranie wygląda wielka batalistyka. Obraz bitwy – co jest bardziej godne malarskiego płótna? (Chyba tylko kobieta.) Kiedy jako szczenięta oglądaliśmy westerny, każdy facet musiał mieć zatknięte za pasem dwa colty, a w najgorszym wypadku jeden, no i trup musiał się ścielić gęsto. Inaczej to nie był western. Sowieckie filmy wojenne tolerowaliśmy tylko dlatego, że do kręcenia scen batalistycznych angażowano w nich po parę dywizji wojska i bitwy na ekranie wyglądały bardziej spektakularnie, niż te, które odbyły się w rzeczywistości.
Jej okrucieństwo i absurd. A jednak sądzę, że większość twórców obiera sobie ten temat, by wyrazić swój sprzeciw wobec wojny – zamanifestować swoją niezgodę na rozsiewane przez nią zło. Najlepsi z nich nie wyrażają tego wprost, lecz pośrednio. Ich film to np. studium charakterów. Analityczna próba ogarnięcia wpływu, jaki wywiera wojna na ludzką psychikę, myślenie, postępowanie i osobowość oraz na relacje z innymi ludźmi.
MIĘDZY NAMI, KUTASAMI
Oto oglądam „Fiestę”. Francuski obraz z hiszpańską wojną domową w tle. Na pierwszym planie: cyniczna postać starego pułkownika Masaquala (Jean-Louis Trintignant) i Rafaela, młodszego syna jego szlacheckiego przyjaciela. Masaqual staje się dla chłopca prawdziwym mentorem z piekła rodem. By jak najszybciej zrobić z niego mężczyznę (jak na ironię sam pułkownik jest homoseksualistą), przydziela go do plutonu egzekucyjnego i Rafael przechodzi chrzest bojowy zabijania, rozstrzeliwując także kobiety, dzieci i księży. Dzieje się to podczas wojny domowej, jednak narodowe rozdarcie i walka klas nie jest głównym tematem „Fiesty”... choć czasem przypominają się słowa Saint-Exupery’ego: „W wojnie domowej linia ognia jest niewidoczna, przechodząc przez ludzkie serca”. Film skupia się na dialogu między pułkownikiem a świeżym rekrutem. Pojedynek to nierówny: cynizm i przebiegłość contra idealizm i zwątpienie. Oto próbka chłodnej i sarkastycznej tyrady Masaquala: „Jest to wojna bogatych z biednymi. Tak naprawdę to nie chodzi tu o żadną Ojczyznę, ani o honor, ani o ideały. Tu chodzi o władzę i pieniądze. My, żołnierze, jesteśmy kutasami i walczymy z kutasami. Wygra ten, kto jest większym kutasem.”
WAGNER W DŻUNGLI
Wracam do „Czasu Apokalipsy”. Film niezapomniany. Daleki od frontowego dokumentu. Wojenna rzeczywistość ulega tu zdecydowanej deformacji – film Coppoli jest niczym surrealny fresk epoki atomu i napalmu, monstrualne wyolbrzymienie i tak już zniekształconego wizerunku wojny. Już samo zestawienie muzyki Wagnera z rozległą panoramą skąpanej w ogniu dżungli, narzuca obrazowi specyficzny, patetyczny klimat. Na tym tle postacie dwóch szaleńców-antagonistów przynależą zdecydowanie do sfery metafor i symboli. (Myśli biegną ku „Jądru ciemności” Konrada, także do „Podróży do kresu nocy” Celine’a.)
Biorąc pod uwagę jedynie zewnętrzną warstwę wizualno-fabularną filmu, można mu wiele zarzucić: nieprzystająca do tematu barokowość, swoistą „bizantyjskość”, niebezpiecznie zbliżające się do dziwaczności wyrafinowanie (manieryzm gry Marlona Brando?), niezbyt jasne intencje czy przesłanie… Ale atmosfera „wietnamskiego obłędu” została tu ewokowana z niezrównaną siłą artystycznego wyrazu a sam obraz zdolny jest podziałać na widza wręcz piorunująco – ta metaforyka przestaje być mentalną zabawką bawiącego się w oglądanie kina i napawającego się wojennym spektaklem vouyera, a staje się czymś, co zbliża nas do odkrycia samego rdzenia atawistycznej żądzy mordu.
LŚNIĄCE MIĘŚNIE RAMBO
Zgoła inaczej mają się sprawy z wojennymi widowiskami, których posądzenie o artyzm byłoby już czystym nieporozumieniem, bowiem prezentują one estetykę krwistego befsztyku i bezsensownych fajerwerków. Wszystkie te filmy klasy B bezmyślnie eksploatujące gwałt, brutalność i przemoc, dla których wojna jest ledwie pretekstem do ukazania na ekranie infantylnej a krwawej jatki.
Weźmy choćby takiego „Rambo”,a zwłaszcza jego kolejne części (bo część pierwsza „First Blood” jest jednak odrębnym zjawiskiem i nie do końca przystaje do tego, co chcę tu napisać o Rambo w kontekście późniejszych eksploatacji tej postaci) , o całej masie epigońskich obrazków klasy „C” nie zapominając).
Przy czym, warto zaznaczyć, że nawet tego typu zjawiska mają głębsze podłoże – można tu bowiem mówić o fenomenie Rambo.
Imponujące, napięte mięśnie Stallonego dzierżącego w męskim uścisku dłoni potężny, równie imponujący karabin (analogicznie rzeczy mają się w „Conanie”, „Terminatorze”, „Komandzie”…) wywołują wśród nastoletniej widowni dreszcz ekscytacji, zachwytu i uwielbienia. Identyfikacja z tego typu bohaterem, przeżywanie jego zwycięstw i potęgi, jest zastępczą formą realizacji własnych, często nieuświadomionych pragnień, marzeń, popędów i skłonności. Rambo – będąc supersprawną maszyną do zabijania – wystrzeliwuje i wysadza w powietrze tuziny przeciwników; niekiedy mamy wrażenie, że są to całe wietnamskie pułki. A jednak śmierci wydajemy się nie zauważać – jest ona dla nas abstrakcyjna i umowna.
Poniekąd komiksowy charakter tych takich obrazów stanowi zabezpieczenie przed zagrożeniem widowni. Pod warunkiem jednak, że różnica między ekranową iluzją a rzeczywistością jest rozpoznawalna. W samej swej istocie przecież, kino ma charakter ludyczny, a nawet bajeczny. Stąd ewentualne usprawiedliwienie konwencji, mających uatrakcyjnić filmowe widowisko. Wskazuje się także na kompensacyjny charakter tych obrazów, uważając, że są one swego rodzaju wentylem bezpieczeństwa dla młodzieżowej agresji, zastępczą formą jej odreagowania. Jednak czy tolerancja nie powinna się kończyć w miejscu, gdzie pod wpływem bezmyślnie i nieodpowiedzialnie wykreowanych wzorców, następuje bardziej lub mniej świadome przyjęcie proponowanych pseudo-wartości, przenoszenie tego ze sfery wirtualnej fikcji do rzeczywistości? Tylko gdzie przebiega ta granica? Wiemy, że zależy ona nie tyle od konkretnego utworu, ile od mentalności widza, jego osobowości, podatności na sugestię i ukrytą perswazję. Również od tego, w jakim on funkcjonuje środowisku. I jeszcze jedno: kto weźmie na siebie ryzyko etycznej oceny tego rodzaju widowisk, narażając się tym samym na dolepienie kompromitującej w permisywnym świecie etykiety moralisty?
PRODUKT DLA PÓŁGŁÓWKÓW?
W „ideologii” obrazów Rambo-podobnych, będących dowodem na „odrodzenie się prawicowych schematów wojennych w amerykańskich fabułach” (jak pisano w „Sight and Sound”), dopatrywano się nawet elementów faszystowskich: „Twierdzenie, że Rambo ma nastawienie praktyczne (a sugerował to sam Reagan – przyp. LA) oznaczałoby groźne nadawanie prestiżu zjawisku, które nie jest niczym innym jak reakcyjną paranoją. Jego filozofia sprowadza się do skondensowania poglądów graniczących z faszyzmem (…). Najbardziej chorobliwym aspektem fenomenu ‚Rambo’ jest skuteczność z jaką Stallone wykorzystuje uczucia wywołane przez u widza przez reakcyjne poglądy (…). W filmach serii ‚Rambo’ wojna wcale nie jest obrzydliwa. Ona jest olśniewająca jak muskuły bohatera.” („Washington Post”).
Zacytuję jeszcze kilka, miejscami niewybrednych określeń, jakimi obdarzono stworzoną przez Sylvestra Stallone postać rambo: „tępawy osiłek z rozbudowanym instynktem walki”, „nieskażony myśleniem, zrobotyzowany”, zabijaka o „ponuro-zamyślonej intensywności”, „dinozaur okresu zimnej wojny”, „bohaterski kolos, duma nad zgnilizną moralną wszystkich superpotęg”, „psychopata, dla którego jedynym odpowiednim miejscem jest więzienie albo pole walki”. Sam film określono jako „typowy produkt półgłówków wymyślony dla zamulania świadomości naiwnych”.
Z KARABINEM PO STRONIE DOBRA
Można się jednak pokusić o próbę obrony Rambo. Pierwsza część cyklu niesie ze sobą symptomatyczna treść. Rambo okazuje się tu być jednym wielkim wyrzutem sumienia i oskarżeniem społeczeństwa amerykańskiego, obojętnego na los wietnamskich weteranów. Jest tu również sugestia, że amerykańscy chłopcy walczyli w Wietnamie dzielnie i pełni poświęcenia, ale zdradzili ich wojskowi dowódcy i skorumpowani politycy.
O tym, że Rambo w walce z Królestwem Zła stoi po stronie Dobra i Sprawiedliwości, większość Amerykanów nie wątpiła. Dowodem napisy, jakie można było przeczytać choćby na okładce „Newsweeka”: „Sylvester Stallone przywrócił do życia bohatera amerykańskiej mitologii, odzianego w żołnierski mundur i wymierzającego sprawiedliwość karabinem”.
Dochodzi tu do głosu zastanawiającym dualizm: tradycyjny amerykański konserwatyzm ze swoimi deklaracjami poszanowania prawa i sprawiedliwości z jednej strony, z drugiej zaś – uwielbienie dla mocnego indywidualizmu i sprawnego, autorytatywnego działania. Jednak czy lansowanie tego typu dwuznacznych cnót przez kreacje Stallonego, Norrisa i Schwarzeneggera nie wydaje się cokolwiek chybione a może nawet i niebezpieczne?
WYZWALANIE SIĘ OD POTWORA
Być może rozpanoszenie się „ducha Rambo” na ekranach spowodowało odwrót od infantylnego traktowania wojny jako heroicznego spektaklu i pojawienie się w kinach filmów o wymowie zdecydowanie anty-wojennej. Przełomem był głośny „Pluton” Olivera Stone’a, obwołany natychmiast „najbardziej prawdziwym” filmem o Wietnamie. Zaraz po nim powstają dopełniające go obrazy: „Kamienne ogrody” Coppoli oraz „Full Metal Jacket” Kubricka.
„Plutonowi” zarzucano nawet, że jest „surowym dokumentem frontowym” – o ile traktować to można jako zarzut. Wydaje się to być jednak przesadą, bowiem ostro zarysowany konflikt trójki głównych bohaterów ma wyraźnie fabularny charakter, mimo rzeczywiście lekko wyczuwalnej publicystyki. Stone, jak wiadomo, sam walczył w Wietnamie, blisko 20 lat musiał czekać na to katharsis, jakim była dla niego realizacja „Plutonu”: „… tamta wojna skończyła się dla mnie dopiero ostatniego dnia zdjęć. Poczułem się wtedy… dobrze. Wyzwolony od tego potwora z dżungli.”
Obraz Stone’a w sposób wyważony i esencjonalny ogniskuje w sobie wątki najistotniejsze dla zrozumienia charakteru wojny, które były do tej pory albo przesadnie wyeksponowane, albo też ledwie zaznaczone. Żaden z nich w sposób tak uniwersalny, głęboki i sugestywny nie ukazywał traumatycznych przeżyć przeciętnych marines – psychologicznych powikłań ich służby w Wietnamie. Walka toczy się tu w kilku wymiarach: frontowym – z wietnamskim przeciwnikiem, wewnątrz samego oddziału i w duszy Chrisa (z którym identyfikuje się niejako sam Stone). Żołnierski trójkąt tworzą dwaj antagonistyczni sierżanci: Elias i Barnes, oraz szeregowiec Chris Taylor. Barnes (Tom Berenger) to pozbawione skrupułów, żądne krwi indywiduum o fizjonomii pirata i mentalności psa wojny, przyczajony i małomówny – jego bezduszność i okrutna nieobliczalność budzą w nas dreszcz grozy i niemalże metafizyczny lęk. Elias (Willem Dafoe) – łączy w sobie cechy sprawnego, dobrze wyszkolonego komandosa z rycerską szlachetnością i prawością określoną granicami żołnierskiej powinności. Chris (Charlie Sheen), nieuformowany charakterologicznie i światopoglądowo idealista, stopniowo ulega przemianie – od postawy naiwnego ochotnika patrioty, do realisty zdecydowanego nie tylko ocalić swoje życie, ale i człowieczeństwo. Obserwując zmagania dwóch sierżantów, zmuszony jest do jednoznacznego opowiedzenia się po którejś ze stron. Chris, chcąc ocalić w sobie dobro, musi zastrzelić rannego Barnesa. Zabija go tym sposobem w samym sobie.
Metaforyka „Plutonu” nie ucieka na metafizyczne wyżyny „Czasu Apokalipsy” z jego przeestetyzowanym mistycyzmem. Nie jest też płaską, stereotypową alegorią z arbitralnym podziałem na Dobro i Zło. Film ten jest bez wątpienia utworem do głębi anty-wojennym, nazwano go nawet manifestem pacyfizmu. Nie ma tu patosu monumentalnych batalistycznych widowisk. Jest zamiast tego prawda frontowego życia: wycieńczające do cna, niekończące się marsze przy wtórze niesamowitych odgłosów dżungli i szczękającego żelastwa, lepiące się od potu i brudu mundury i ciała… I zgoła mało chwalebne obrazy walki: zwierzęca żądza przeżycia, paniczny strach rodzący ślepe okrucieństwo, pociski rozszarpujące ciało na strzępy, przejmujące rzeczywiste obcowanie ze śmiercią… C’est la guerre!
A jednak nie łudźmy się, że „Pluton” wstrząsnął umysłami młodych Amerykanów i wybił im z głowy militarystyczne zapędy – właśnie w okresie największej popularności filmu, w armii amerykańskiej odnotowano najliczniejszy napływ ochotników. Być może zauroczonych krzepą Rambo.
DO SAMEGO KOŃCA
Od czasów kiedy Lenin uznał kino za najważniejszą ze sztuk, przeżyliśmy kilka rewolucji medialnych, a obecnie jesteśmy w trakcie gremialnego wsiąkania ludzkich umysłów w internetową breję. Nasze wyobrażenia o świecie coraz bardziej się wirtualizują. To co spotyka się w sieci, uznawane jest coraz powszechniej za prawdziwy obraz świata.
Czy tak było również z kinem w epoce, kiedy miało ono znacznie większy wpływ na masową wyobraźnię, niż teraz? Czy obrazy wojen na ekranach decydowały o pojęciu, jakie miała o niej tzw. „szeroka” widownia?
Na pewno ten wpływ był większy w przypadku, kiedy widz nie znał wojny z autopsji. Wtedy był on bardziej podatny na artystyczną perswazję filmowego twórcy, który tym łatwiej mógł mu przekazać własną wizję wojny. Albo wykorzystać jego nieświadomość i niewiedzę do osiągnięcia pewnego propagandowego czy też politycznego celu. Wprawdzie film jest tylko rozrywką, niemniej jednak zawsze w jego podtekstach, poza ludyczną fasadą, znajduje się coś, co jest kulturowo (również społecznie i historycznie) istotne. Jakiś symptom naszych czasów, wyznacznik masowego stanu świadomości, kierunku w którym zmierza nasz cywilizacyjny wehikuł.
Kino to również medium, które wydatnie przyczynia się do kształtowania zbiorowej pamięci historycznej. W tym pamięci o wojnach, które prowadziliśmy w przeszłości z regularnością wręcz obsesyjną. A skoro wojna w kinie lub literaturze pozostaje tak wdzięcznym artystycznie tematem – spektaklem, który nigdy się nie znudzi – to możemy być pewni, że ten ekranowy show będzie trwał jeszcze długo… Być może aż do momentu, kiedy już nie będzie nikogo, kto mógłby nakręcić jakikolwiek film, i to niekoniecznie o wojnie.
Autor; Stanisław Błaszczyna https://wizjalokalna.wordpress.com/