
Było coś nierzeczywistego a może i niestosownego w seansie jaki odbył się w siedzibie Towarzystwa Sztuki przy 1112 N. Milwaukee. Oglądać obrazy polskiej mizerii siedząc w głębokim lotniczym fotelu i popijając różowe deserowe wino.
Pijane ludzkie „strzępy” grzebiące w śmietnikach i wegetujące w warszawskich kanałach; wiejskie „niedobitki” PGR-ów odurzające się winem marki Arizona w jakiejś zapadłej mazurskiej dziurze; „zwierzęca” gromadka wiecznie głodnych dzieci wypalających szczurom oczy i obdzierających ze skóry królika…
„Oni”, „Arizona” i „Trzynastka”, trzy dokumentalne filmy Ewy Borzęckiej, które dorzucają parę kamyczków do ogródka, jaki my – Polacy rozproszeni poza krajem – uprawiamy, układając sobie w wyobraźni mozaikę pt. „A to Polska właśnie”.
Tułający się po ulicach, dworcach i rynsztokach bezdomni byli (są) jednym z nieodłącznych elementów rzeczywistości III Rzeczypospolitej. Cęsto zadawałem sobie pytanie jak polskie społeczeństwo – nieodrodne ponoć dziecko chrześcijańskiej Europy – daje sobie radę z wciskającym mu się na codzień obrazem ludzkiego poniżenia, mającego swoje źródło w niemałych przecież obszarach polskiego ubóstwa. Odpowiedź jest pewnie taka, jak wszędzie indziej na świecie: w sukurs przychodzi tu znana nam wszystkim obojętność, znieczulenie, przyzwyczejenie. Owszem, większość z nas stać na moment refleksji, chwilowy odruch współczucia, tym bardziej, że pozwala to nam utwierdzić się w przekonaniu o naszym humanitaryzmie i posiadaniu ludzkiego, wrażliwego serca. Tylko nieliczni, właściwie wyjątki, tę empatię zamieniają w czyn; jedynie święci – jak Matka Teresa z Kalkuty – miłosierdzie czynią treścią całego swojego życia (dość by stać się światowym symbolem poświęcenia dla cierpiących).
Profesor Antoni Kępiński, jedna z najwspanialszych postaci polskiej psychiatrii, a zarazem wielki humanista, stwierdził kiedyś, że stosunek jaki mamy do ludzi chorych psychicznie jest miarą naszego człowieczeństwa. Tę sentencję można rozszerzyć: ową miarą jest również stosunek jaki mamy do ludzi rzuconych na samo dno, sponiewieranych przez życie i los.
Zastanówmy się przez chwilę: jaka jest właściwie różnica, jeśli chodzi o dobro bezdomnego, między tymi, którzy ze współczuciem patrzą na niego, uznając go za biedna ludzką istotę i dalej idą swoją drogą, a tymi, co z pogardą i obrzydzeniem rzucą okiem na ten „ludzki śmieć” i … również pójdą dalej swoją drogą?
Trudno jest się jednak pogodzić z faktem, że ten nasz ludzki odruch współczucia nic nie jest wart, jeśli nie pójdzie za nim czyn. Chciałoby się wszak wierzyć, że te odruchy dobroci mogą z człowieka emanować i w pewien sposób oddziaływać na otaczający nasz świat, w jakimś stopniu go zmieniając.
Nie bojąc się patosu mogę stwierdzić, iż szanując i uznając godność ludzką w każdym, nawet najnędzniejszym z żebraków, chronimy tę samą godność w nas samych. Jest to prosta i elementarna prawda, której nie mogli pojąć – lub którą odrzucali – tworzący obozy zagłady faszyści, czy też unicestwiający miliony ludzi komuniści. A przecież czynili to wszystko w imię świetlanej przyszłości Człowieka. Tyle tylko, że oba totalitarne reżimy chciały oddzielić ludzką „miazgę” i „odpady” od tych wybranych: Niemcy mieli na względzie dobro czystego Aryjczyka i ambicje, by stworzyć Nadczłowieka; komuniści zaś – jakieś abstrakcyjne społeczeństwo wypełniające historyczną misję na drodze ludzkości do doskonałego ustroju.
UBÓSTWO – GRZECH, CNOTA, KARA CZY ZBRODNIA?
Trzeźwo rozumując, niekiedy to co nazywamy obojętnością jest chyba niczym innym jak naszym zwykłym psychologicznym mechanizmem obronnym. Życie wymaga od nas siły i optymizmu. Znana jest nam – zwłaszcza w Ameryce – filozofia „pozytywnego myślenia”. A obraz upadłego nędzarza żadną miarą nie może nikogo nastrajać optymistycznie. Jest w zasadzie toksyczny i jak trucizna usuwany jest zwykle z naszej świadomości.
To jedno z naszych usprawiedliwień. Jest jeszcze wiele innych, a wszystkie są czymś w rodzaju anestetyka, środka znieczulającego.
Generalnie rzecz biorąc, odwracamy się od biedoty. W jednej z prezbiteriańskich modlitw można usłyszeć: „Wybacz nam Boże, iż udajemy, że opiekujemy się ubogimi, bowiem nie lubimy biednych ludzi, ani nie chcemy ich w naszych domach”.
Niechęć do biedaków w kulturze Zachodu ma silne korzenie z racji wielkiego wpływu tradycji protestanckiej, w której bieda traktowana była jako grzech. Uznawano ją również za karę boską. Na pewno nie była cnotą, jak np. we franciszkańskim kulcie ubóstwa. Poza tym kapitalistyczne stosunki, pochwała przedsiębiorczości i ekonomicznego sukcesu utrwalały w społeczeństwie pogląd, że każdy jest kowalem swojego losu, a tym samym jest także odpowiedzialny za swoją biedę. Dyktatura optymizmu nie dopuszczała do jakichkolwiek usprawiedliwień dla ubóstwa. Nawet w Biblii możemy znaleźć takie zdanie: „gardzi się mądrością biedaka i nie słyszy się jego słów” , a George Farquhar napisał w początkach XVIII wieku: „Nie ma większego skandalu nad łachamany, ani zbrodni bardziej hańbiącej nad ubóstwo”.
Polskie dzieje stosunku do biednych są inne. Niektórzy pamiętają jeszcze o wielkiej biedzie międzywojnia. We wczesnym PRL-u prywatne bogactwo równe było zdradzie stanu, inicjatywa i zamożność kułaków tępiona, zamiast tego celem stało się „dostatnie życie mas”, co było niczym innym, jak kolejną abstrakcyjną utopią systemu, sprowadzającą się do „sprawiedliwej” dystrybucji biedy. Oczywiście do czasu, kiedy nowa partyjna elita nie zasmakowała w rozkoszach przywilejów, dostatku i bogactwa. A jednak w socjalistycznej Polsce nie spotykało się biedy na taką skalę i o takiej intensywności jak to wystąpiło w dobie tzw. wolnorynkowej transformacji. Argument ten jest wygrywany przez tych, którzy ancien regime wspominają jako „stare dobre czasy”, tęskniąc za tzw. „opiekuńczością” ludowego państwa. Zaryzykuję tu stwierdzeniem, że trudno jest tych ludzi winić. Byli częścią a właściwie narzędziem (bo przecież nie twórcami) systemu, który splajtował. A wraz z nim zbankrutowały całe grupy społeczne.
Jaki stosunek do najbiedniejszych rodaków mają bogaci Polacy?
Czyż z obojętnością nie konkuruje tu pogarda dla „przegranych”, podszyta być może strachem i obawą o nietrwałość własnej pozycji? Niedostatek innych odbierany jest jako zagrożenie własnego bezpieczeństwa. Nic w tym dziwnego: już sam Arystoteles zwracał uwagę, że bieda jest matką rewolucji. Z drugiej strony, zamożni Polacy swój status podkreślają często typowo nuworyszowską przesadą w eksponowaniu własnego bogactwa. W tym kontekście, mowa o empatii, wyższych odruchach czy też subtelne dywagacje na temat „doli człowieczej” zabrzmiałaby, być może, jak niewczesny żart lub naiwność oderwanego od realiów pięknoducha. Przypomina się tu opinia Victora Hugo, który w swoich „Nędznikach” uznał, że zawsze jest więcej biedy w niższych warstwach, niż humanizmu w wyższych.
CIEPŁO I GROZA
Film Ewy Borzęckiej „Oni” – jeden z trzech, jakie można było obejrzeć w Towarzystwie Sztuki – nie traktował o biedzie w wymiarze społecznym (bardziej już tak jest w przypadku „Arizony” ) a raczej jednostkowym. Zajmuje się on grupą warszawskich żebraków i bezdomnych, ukazując obraz skrajnych przejawów biedy spotykanej na obrzeżach społeczeństwa: nędzy śmietniskowej i rynsztokowej. Dlatego też wymowa tego filmu bardziej jest uniwersalna niż stricte socjologiczna. Nie znajdziemyw nim bowiem zbyt wielu społecznych kontekstów.
Nie wiem jakim cudem udało się to młodej reżyserce uzyskać, ale z filmu tego emanuje jednocześnie… ciepło i groza. Jest to zestawienie nisamowite, którego żadna trzeźwa dusza nie może w zasadzie strawić. Wyczuwamy więc jakiś fałsz: albo ciepło jest sztuczne, albo groza doklejona. Jednak „fałsz” to chyba niesprawiedliwe, obrażające autorkę słowo. Zawiniło tu chyba bardziej przesunięcie akcentów – z intencją ukazania bohaterów w budzącycm sympatię świetle. Sama Ewa Borzęcka na spotkaniu z publicznością powiedziała, że ceni (i szanuje) tych ludzi za to, że w tak „nieludzkich” warunkach potrafili zachować jakże ludzkie cechy… Cechy, jak dodała, które zatracili ludzie żyjący w dostatku czy bogactwie.
Brzmi to pięknie i rzeczywiście w filmie „Oni” jest widoczne. A jednak rodzi się podejrzenie, czy aby nie jest to nasz kolejny środek znieczulający.
Powiedzmy sobie wprost (i szczerze): nieszczęście tych ludzi jest przejmujące, warunki w jakich żyją – szokujące. Wydaje się, że w ludzkiej mizerii nie można już upaść niżej. Dorabianie podobnym stanom jakichkolwiek pozytywnych wartości, to nic innego jak manipulacja, a co najmniej wyrażanie pobożnych życzeń.
W KRZYWYM ZWIERCIADLE
Czym różnią się od siebie bezdomni poszczególnych krajów?
Napisać, że każdy kraj ma takich bezdomnych na jakich zasługuje, to sklecanie efekciarskiego sofizmatu. A jednak można wskazać na pewne cechy narodowe, które odbijają się w bezdomnych danego kraju jak w krzywym zwierciadle. Społeczność kloszardów jest w pewnym sensie karykaturą „normalnego” społeczeństwa. Niektóre jego wady i zalety są przejaskrawione, podniesione do kwadratu. W filmie „Oni” wyczytać można np. solidarność, uczuciowość, sentymentalizm, romantyzm, a nawet… szarmanckość!. Wprawdzie wszystko to jest groteskowe, ale jednak dość wyraziste i oczywiste.
Amerykańskich „homelesów” przedstawił kiedyś w swojej sztuce „Antygona w Nowym Jorku” Janusz Głowacki. Jej inscenizację można było zobaczyć w wielu teatrach zarówno polskich, jak i amerykańskich.
Podobnie jak inni bohaterowie współczesnej dramaturgii, również postaci z tamtej sztuki czekały na swego „Godota”. Duch Becketta i Ionesco kołacze się bowiem do dziś w każdym niemal teatrze. Pomysłowość Głowackiego polegała na tym, że bohaterami uczynił on właśnie bezdomnych, dla których „czekanie na Godota” staje się czynnością, (czy też właściwością) – jak by to rzec – organiczną. Wyrzuceni poza nawias społeczeństwa, różnią się od niego tym, że w owym „czekaniu” są już zatopieni „tu i teraz” – wolni od zwykłej ludzkiej krzątaniny i zapobiegliwości powszedniej, pozbawieni społecznych więzów i balastu. Ich życie zostało zredukowane do nagiej (choć łachmaniarskiej) egzystencji. Wybieg autora polega na tym, że u niego ta ławkowa wegetacja pulsuje życiem wprost szalonym – ma w sobie dynamikę ataku epilepsji. A przecież wiemy, że większość bezdomnych podobnych jest do snującego się cienia, nieruchomego łacha rzuconego na bruk, do zaklętego w stuporze i katatonii posągu, który kiedyś był człowiekiem. Tacy „byli-ludzie” wystawieni przez los do wiatru; „muzułmanie” współczesnej urbanistycznej cywilizacji – niemyte wyrzuty społecznego sumienia.
Bohaterów Głowackiego trudno jest wszak uznać za typowych reprezentantów amerykańskich „homeless”. Są to bowiem imigranci z Porto Rico, Rosji i Polski. Również fikcyjna parabola sztuki (będącej nota bene tragikomedią) z założenia rezygnuje z realizmu, nie przejawiając żadnych pretensji do bycia dokumentem.
Amerykańscy bezdomni – jak przystało na… wprawdzie marnotrawnych ale przecież nieodrodnych synów amerykańskiego społeczeństwa – są bardziej zorganizowani, praktyczni, interesowni. W Chicago często ma się sposobność zetknięcia z energicznym „homelesem”, który wciska nam wydawaną tu przez bezdomnych gazetę „Street Wise” (czyli „Mądrość Ulicy”). Nie wiem, czy bezdomni redaktorzy znają powiedzenie Brechta, który w „Operze za trzy grosze” napisał, że bieda czyni czowieka smutnym, ale też i mądrym. Słowa te mogłyby być dla nich niezłym mottem. Inna sprawa, że nieprawdziwym.
Zazwyczaj kolportujący ową gazetę jest człowiekiem nieźle odzianym, potwierdzając niejako opinię, że Ameryka posiada najlepiej ubraną biedotę, jaką kiedykolwiek znał świat.
SIOSTRĄ BIEDY JEST CIERPIENIE
Można się spotkać z opinią, że poziom szczęścia (lub cierpienia) w życiu rozkłada się u większości ludzi podobnie, bez względu na ich położenie, status, majątek, rozumność, urodę… etc. Do pewnego stopnia tak właśnie jest, jednakże traktowanie tego zbyt aksjomatycznie, może być mylące.
Wydaje się jednak, że poczucie szczęścia jest bardziej sprawą charakteru człowieka, niż kolei jego losu. Są ludzie, którzy niemal w każdych warunkach będą szczęśliwi; są też tacy, którzy zawsze czuć się będą nieszczęśliwi.
Choć istnieje też pewna równomierność. George Orwell pisał: „Większości ludziom dana jest spora doza radości w ich życiu. Lecz tak naprawdę życie w stanie równowagi jest cierpieniem i tylko bardzo młodzi lub głupcy wyobrażają sobie, że jest inaczej”.
Cierpienie ma nawet swoich adwokatów. Obiegowe opinie głoszą, że uszlachetnia ono człowieka. Oscar Wilde oświadczył np. że serce żyje tym bardziej, im mocniej jest ranione, a z kolei Dostojewski uznał, że to właśnie cierpienie jest głównym źródłem naszej świadomości. W chrześcijaństwie cierpienie wyniesione zostało do rangi siły zbawiającej i odkupiającej.
Bez wątpienia jednak, nadmiar cierpienia pustoszy wnętrze człowieka, może go nawet zabić. Już Sofokles ogłosił przed tysiącami lat w swej „Antygonie” : „Kiedy ktoś utracił całe swoje szczęście, nie jest już żywym człowiekiem a można go nazwać oddychającym trupem”.
Autor; Stanisław Błaszczyna www.wizjalokalna.wordpress.com